Przypomniał mi się jeden z wielu pobytów w Krakowie. Pobyt niezwykły bo zimowy. Z tak ujemną temperaturą na dworze, że dawaliśmy radę spacerować nie dłużej niż 2 godziny. Rozgrzewaliśmy się gorącą herbatą w kawiarniach, barach i restauracjach okalających Stare Miasto – chyba zwiedziliśmy je wszystkie.
Wtedy, pierwszy raz widziałam Kraków pokryty białym puchem, spokojny i jakby uśpiony w oczekiwaniu przed wiosennym najazdem tłumów turystów. Kraków dostojny i wyciszony – ten, w którym zakochałam się po stokroć mocniej, niż ten tłoczny, ciepły i, niestety, spowity smogiem.
I w Krakowie właśnie, tym pięknym, zimowym, pierwszy raz grałam w brydża. W grę, jak mi się wówczas wydawało zarezerwowaną dla elit. Związaną z jakimiś specjalnym miejscami i rytuałami. Grę jeszcze przed chwilą nieznaną i całkowicie niezrozumianą, a teraz już tak bliską i pasjonującą.
Tajniki brydża odkrywał przed nami najlepszy kolega Adama. Taki od podstawówki. Taki, z którym drogi się rozchodzą, aby za chwilę (czyt. lat kilka) spotkać się ponownie tak, jakby od poprzedniego spotkania nie minął nawet dzień cały. I tylko coraz większe dzieci uświadamiają nam o tym, ile czasu upłynęło…
Na dworze było już ciemno i jeszcze zimniej, niż w ciągu dnia, a myśmy siedzieli w jednej z restauracji przy ul. Floriańskiej (niestety jej nazwy nie pamiętam) popijając grzane wino i grając w karty. Najpierw w makao śmiejąc się przy tym do rozpuku, a później już w pierwszą partyjkę brydża. Kelner stawiał przy nas kolejne kamionkowe kubki z gorącym i aromatycznym winem, a my poznawaliśmy czym jest atu, jak umiejętnie prowadzić licytację, co kryje się pod pojęciami „dziadek” i „wist” oraz jak i co dokładać do kolejnych lew.
Przy pierwszych rozgrywkach graliśmy w otwarte karty. Całą czwórką debatowaliśmy nad następnym posunięciem, konsultowaliśmy decyzje i bawiliśmy się przednie. Wtórowali na kelnerzy, dopytywali o wynik, podglądali karty, radzili i razem z nami śmiali się z naszych pierwszych, nieporadnych kroków w świecie brydża.
Późnym wieczorem przenieśliśmy się do wynajmowanego pokoju znajomego i tam po rozgrzaniu nóg w misce gorącej wody, graliśmy dalej. Graliśmy do samego rana. Tej nocy zmrużyliśmy oczy tylko na chwilę, nad ranem, łapiąc odrobinę odpoczynku przed kolejnym intensywnym dniem.
Na takich spotkaniach brydżowych spotkaliśmy się jeszcze parokrotnie. Zawsze na noc, zawsze na skrzyżowaniu naszych dróg i zawsze w przerwie od codzienności. Nasze spotkania brydżowe stały się nieodłącznym elementem naszych spotkań życiowych oraz synonimem mile spędzonego czasu. Ciepłymi wspomnieniami w naszych sercach. Za tymi spotkaniami tęsknię szczególnie w długie zimowe wieczory i przy aurze takiej, jak ta dzisiejsza.