Tegoroczna zima była długa i męcząca i wszystkim dała się mocno we znaki. Wielu z nas w tym czasie porzuciło jakąkolwiek aktywność fizyczną lub przeniosło się do fitness klubów i siłowni. Ale byli również tacy, którzy mimo towarzyszącej nam aury, panującego na dworze mrozu i krótkich dni realizowali swoje pasje na świeżym powietrzu i nie mam tu na myśli narciarzy, snowboardzistów i innych zapalonych fanów sportów zimowych. Aby ich zobaczyć nie trzeba było się nawet specjalnie rozglądać.
Biegacze, osoby uprawiające nordic walking, a nawet rowerzyści odkładający swoje rowery tylko przy większym oblodzeniu dróg nie dali za wygraną. Systematycznie wychodzili, aby oddać się swojej pasji, rozruszać mięśnie oraz stawy, aby nie tkwić bezczynnie przed telewizorem jak wielu z nas. A my z ciepłym kubkiem herbaty, opatuleni w koce siedzieliśmy przy oknie i ich obserwowaliśmy. Najpierw z podziwem. Później z coraz większym niedowierzaniem – niedowierzanie to rosło wprost proporcjonalnie do malejącej temperatury na dworze. Choć przyznam szczerze, ja osobiście tego nie rozumiem, nie biegam (no chyba że rano do autobusu), nie chodzę z kijkami, a i rower wyciągam z piwnicy tylko wtedy, kiedy muszę dostać się do stojącej za nim szafki. Ale mniejsza z tym. Podziwialiśmy, ale każde z nas inaczej. Mój podziw mieszał się z niezrozumieniem, a podziw Adama z odrobiną nostalgii i chyba chęcią przyłączenia się do nich.
Obserwując tych ludzi zastanawialiśmy się co motywuje ich do aktywności przy takiej pogodnie. Czy robią to niejako z przyzwyczajenia? A może mają przed sobą jakiś większy cel, np. udział w którymś z tych słynnych maratonów? Nie wiemy. Nigdy ich o to nie zapytaliśmy. Ale jedno czego jesteśmy pewni to to, że byli oni przygotowani do takich warunków. Każda z tych osób miała odpowiednie odzież i obuwie. Każda z nich przeprowadzała rozgrzewkę. I każda z nich miała swoje w miarę stałe pory aktywności.
Siedzieliśmy tak wspólnie snując swoje przypuszczenia. Mijaliśmy ich będąc w trasie. Dostrzegaliśmy na cotygodniowych spacerach. A z obserwacji tych uczyniliśmy swego rodzaju hobby. Gdybaliśmy na temat naszych wewnętrznych usprawiedliwień, powodów, dla których to czy tamto, wymówek oraz warunków w stylu „jeśli będzie to, to zrobię tamto”.
Postawiliśmy samym sobie mnóstwo pytań. Niektóre (te łatwiejsze) zadaliśmy głośno, bo te wypowiedziane zmuszają do poszukania odpowiedzi. Inne zostały w naszych głowach i w nich zostały zepchnięte gdzieś na bok, zapomniane, nigdy niewypowiedziane. A za każdym razem kończyło się na jednym jedynym pseudo usprawiedliwieniu, które każde z nas było w stanie przyjąć bez większej negacji. A chodziło o tę wspomnianą wcześniej „odpowiednią odzież” i jej brak.
Ale dlaczego nasza zależność od stanu posiadania jest silniejsza od nas samych, od tego co chcemy i do czego dążymy? Czy to właśnie „właściwe odzienie” powinno warunkować naszą aktywność? Czy jego posiadanie, albo brak powinny mieć decydujący wpływ na decyzję o tym, aby wyjść z domu nie patrząc na pogodę i oddać się swojej pasji? Czy warto w ten właśnie sposób warunkować to, co robimy?
Na te pytania musimy odpowiedzieć sobie sami. Każdy z nas z osobna, bo ogólnego panaceum niestety nie ma.