Są takie chwile, kiedy bardziej się nam nie chce, niż chce. Są takie chwile, kiedy szukamy czegokolwiek, czym moglibyśmy się zająć, aby tylko nie robić tego, co zrobić powinniśmy. W takich momentach świadomie podejmujemy decyzję o odwleczeniu rzeczy pilnych, które powinny mieć dla nas wyższy priorytet i często tej decyzji później żałujemy.
Ten fenomen naszego, ludzkiego, działania zastanawia mnie od dawna i nigdy nie mogę się nadziwić, że nie potrafimy wyciągać z niego wniosków, że popadamy w pewne błędne koło, bo jedna odwleczona rzecz pociąga za sobą kolejną, i kolejną, i kolejną… I tak sobie myślę, że nie ma na ten „problem” złotego środka. Jedni z nas potrafią sami z siebie przymusić się do „chcenia”. Inni podejmują działanie w obliczu zbliżających się nieuchronnie negatywnych konsekwencji swoich wcześniejszych decyzji. Jeszcze inni mącą, kręcą i wiecznie obiecują, „że już, za chwilę będzie” lub „właśnie kończą”, ale rzadko efekty ich pracy można zobaczyć.
Idealną sytuacją byłoby to, gdybyśmy zawsze robili rzeczy, które robić lubimy i chcemy. Niestety rzeczywistość pod tym kątem jest bezlitosna. W końcu musimy rano wstać, bo mamy zobowiązania względem swojego pracodawcy. Musimy zdać egzamin, jeśli chcemy studiować dalej, czyli musimy poświęcić swój czas i nauczyć się wymaganej partii materiału. Musimy iść na zakupy, aby lodówka nie świeciła pustymi półkami . Musimy systematycznie trenować, jeśli chcemy pobiec w maratonie, a tym bardziej powinniśmy się przyłożyć, gdy zdecydujemy, że chcemy go wygrać. Co jednak zrobić, aby się nam chciało?
Moja odpowiedź jest prosta, ale jej wprowadzenie w życie już takie nie jest
Zabierając się za rzeczy, których najchętniej nie robiłabym wcale korzystam z tzw. metody „małych kroków”. Innymi słowy staram się podzielić tę jedną, niechcianą rzecz na kilka mniejszych „spraw do załatwienia”. Takie małe elementy już nie wyglądają tak przerażająco, nie są męczące i pozwalają spokojnie dotrzeć do celu. Ponadto rozpisując małe kroczki, zaznaczam sobie, które z nich będą wymagały zaangażowania dodatkowych osób, gdzie będę musiała wspomóc się zewnętrznymi materiałami lub opracowaniami, ewentualnie jakimś sprzętem. Do tych swoich małych kroczków dopisuję także finalne daty realizacji. W moim języku są to tzw. „CP” (check point’y). A tam, gdzie to możliwe uwzględniam „nagrody”, które wypłacam sobie za realizację kolejnej „sprawy do załatwienia”. Prawda, że proste?
A więc do dzieła!